sobota, 27 czerwca 2009

Już mi suknię niosą z welonem...

Insynuacjom, spekulacjom i innym wariacjom, dotyczącym mojego zamążpójścia, nie ma granic.

Ja wcale się się tym nie przejmuję, męża szukam intensywnie (grunt to zachować pozory), aczkolwiek, tak między nami mówiąc, niezbyt się do tego przykładam.

Dzisiaj, na ten przykład, mogę powiedzieć, że przez przypadek wylądowałam w gabinecie stomatologicznym. I tak się złożyło, że nieumalowana, nieuczesana i generalnie nieprzygotowana na spotkanie ewentualnego wybranka byłam, a każda szanująca się, poszukująca młoda panna wie, że taki gabinet stomatologiczny, to przy obraniu odpowiedniej taktyki może być prawdziwą żyłą złota (tj. mężów:)). A zatem szansę życiową być może utraciłam, a wielka miłość przeleciała mi koło nosa z prędkością odrzutowca... Mówi się trudno i żyje dalej.

Ale ja nie jestem jedyna, która przeżywa delikatną kwestię mojego przyszłego męża.
Znajomi próbują mnie wyswatać, przed randką wszyscy w pracy trzymają kciuki, a rodzice dają na mszę za przyszłego zięcia.
Do tego kiedyś (bodajże w przypływie głupoty, pomieszanej z pewnością siebie i najprawdopodobniej z zamroczeniem alkoholowym) powiedziałam, że w momencie, kiedy mój ojciec osiągnie wagę 90kg, ja, we własnej osobie, za mąż wyjdę, co wiązać się może również z wyprowadzką z gniazda rodzinnego. Ojciec się zawziął na dietę przeszedł, bo jak to określił, mojego staropanieństwa długo nie wytrzyma.

Ja póki co śmieję się, bo ojcu jeszcze 28kg brakuje i zamiaru się wydawać i wdawać w jakieś układy nie mam.

A ojciec dalej chudnie:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz