Miejsce: przedpokój u mnie w domu
Osoby: Ja, Moi Szanowni Bracia (na których zawsze mogę liczyć...)
Czas: dzisiejsze popołudnie
Małe wprowadzenie: Wróciłam samochodem do domu po załatwieniu kilku spraw na mieście. Wysiadłam z mojego pojazdu, zamknęłam bramę, już zbliżałam się do drzwi, aż tu nagle straciłam równowagę na bardzo lodowatym przejściu i z całym impetem uderzyłam o ziemię. Zrobiło mi się ciemno pod oczami i zaczęłam modlić się o ratunek ze strony mojego rodzeństwa ("Oby się zorientowali, że już jestem, oby ktoś wyszedł, bo nie wstanę..."). Nagle widzę, że drzwi się uchylają i wygląda zza nich mój Szanowny Brat P. Spojrzał na mnie i ze stoickim spokojem zapytał:
Szanowny Brat P.: Co się stało?
Ja: A jak myślisz?! Ledwo żyję pomóż mi...
Po wgramoleniu się do domu i rozłożeniu na podłodze, w celu kontynuacji jęków i oceniania strat, na schodach pokazał się drugi Brat.
Szanowny Brat T. : Co się stało?
Ja: Wrrrr....
Szanowny Brat P. (do Brata T.): Wyszedłem, bo usłyszałem odgłos mięsa uderzającego o ziemię...
Szanowny Brat T: Ja myślę, że brzmiało to bardziej jak worek ziemniaków upadający z dużej wysokości...
Ja: Ej, zaraz zwymiotuję...
Podsumowanie: dwie wielkie posiniaczone szramy na nodze, obolała kostka i ramię, plus lekkie zawroty głowy.
Jaki z tego morał?
Najwięcej wypadków zdarza się w domu (dlatego wieczór planuję spędzić poza domem), potrafię wywrócić się na najprostszej drodze (to już chyba wszyscy wiedzą), mam bardzo troskliwe rodzeństwo, dzisiaj mam nadzieję, że już nic gorszego mnie nie spotka i muszę przestać się dziwić skąd mam tyle siniaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz